Z czego składa się mój krem?
No właśnie, z czego?
Prawdę powiedziawszy nigdy wcześniej się nad tym jakoś nie zastanawiałam. Owszem pamiętam z reklam kilka aktywnych składników, które nawilżają moją skórę – jak chociażby koenzym Q10, witamina C czy flawonoidy – które dbają o moją skórę i wygładzają moje pierwsze zmarszczki.
Ale nigdy nie analizowałam składu kremów, których używam od lat!
Decyzję o zakupie tego a nie innego kremu podejmowałam w oparciu o rozmowy z koleżankami i niestety głównie pod wpływem reklam. Nie jestem alergiczką, moja skóra nie ma specjalnych wymagań. Nie potrzebowałam kremów do zadań specjalnych, zazwyczaj wpadałam więc do drogerii, kupowałam kremy, balsamy, maseczki, a potem mniej lub bardziej systematycznie je stosowałam. Jedyne na co zwracałam uwagę to fakt, żeby kosmetyk nie był testowany na zwierzętach.
Przyznaję – moja świadomość ekologiczna była zerowa
Przypadek sprawił, że trafiłam do Skarbca Natury i dopiero rozmowa z doświadczonym kosmetologiem sprawiła, że otworzyłam oczy ze zdumienia dowiedziawszy się, że przez ostatnie 15 lat każdego dnia z namaszczeniem
wklepywałam w twarz substancje, które są pochodnymi ropy naftowej!!!
Weszłam do domu i sumiennie przejrzałam wszystkie etykiety moich ulubionych dotąd kremów. Pierwsze wrażenie konsternacja. Moje ulubione, i dodam wcale nie najtańsze, marki nie umieściły składu na słoiczku. Nie znalazłam żadnej informacji na temat składu ani na kremie na dzień, ani na noc, ani nawet na tym pod oczy. Domyślam się, że skład został wydrukowany na opakowaniu, które przecież dawno temu wyrzuciłam do kosza. Zaczęłam zastanawiać się, dlaczego? Czyżby komuś zależało na tym, żebym nie odkryła, co sobie aplikuję?
Sięgnęłam więc po balsamy nawilżające do ciała. Tu sytuacja wyglądała o wiele lepiej. Używam trzech balsamów – każdy innej marki – i na każdym z nich znalazłam kompletny skład. I niestety mój entuzjazm co do ich stosowania znacznie zmalał, choć wcześniej nie miałam im nic do zarzucenia – dobrze się wchłaniały, łatwo nakładały, nie były lepkie i miały bardzo przyjemny zapach.
O zgrozo w balsamie nr 1 znalazłam:
Imidazolidinyl Urea oraz Diazolidinyl Urea – syntetyczne konserwanty, które rozpadając się uwalniają formaldehyd – silnie toksyczny związek,
Methylparaben – kolejny konserwant mogący powodować reakcje alergiczne oraz zaburzać gospodarkę hormonalną naszego organizmu,
Lanolinę – środek zmiękczający skórę, który jest silnym alergen,
Parafinum Liquidum oraz Mineral Oil – oleje mineralne otrzymywane z ropy naftowej, które nie są wchłaniane przez skórę, co powoduje zapychanie porów utrudniając skórze oddychanie i wydalanie produktów przemiany materii,
PEG-20 Gliceryl Laurate – substancja chemiczna, która może powodować pokrzywkę, świąd i pękanie głębokie naskórka, a jeśli nie jest dostatecznie chemicznie czysta, może mieć właściwości rakotwórcze.
Wygląda na to, że przez ostatnie piętnaście lat sama i wyłącznie z własnej woli aplikowałam sobie substancje, które zawierały składniki trujące i szkodzące mojej skórze. No cóż, lepiej późno niż wcale… zaczynam swoją przygodę z kosmetykami naturalnymi. I jestem pewna, że warto! Bo gdybym wcześniej wiedziała, z
czego składa się mój krem, nigdy nie nałożyłabym
go na twarz!